Lubię jeździć po okolicznych wsiach.
Może to się wydać dziwne, ale widok krowy jedzącej świeżą trawę, kur biegających wzdłuż drogi, czy przelatującego bociana – chociaż to akurat czasem wprawia w zakłopotanie – potrafi wywołać ogromny uśmiech na mojej twarzy.
Jednak zwierzęta hodowlane to nic! Prawdziwą gratką jest zobaczyć bażanty, zająca lub sarnę. Niezwykle miłe uczucie, tym bardziej że niektórzy – jakby nie było – dzikie zwierzęta mogą zobaczyć tylko w zoo.
Szkoda, że zaczęłam doceniać takie rzeczy dopiero kiedy zaczęło mi ich brakować. A może ja się po prostu starzeję? Dobrze umieć cieszyć się z małych rzeczy.
Jednak nie zmienia to faktu, że gdy pierwszy raz kupowałam w warzywniaku owoce, które zazwyczaj jadłam z prosto krzaka czułam się dość dziwnie.
I ta konsternacja podczas rozmowy z Panią sklepową:
-Ile Pani nałożyć?
-Ymm… Garść. – I szybkie spojrzenie na wagę ile taka „garść” waży.
W tym momencie zrozumiałam też jak wiele rzeczy nie wiem, a dla innych jest normą. Aczkolwiek z drugiej strony dla ludzi wychowanych w mieście atrakcją na miarę wesołego miasteczka jest widok rosnącej pszenicy, kukurydzy czy rzepaku, podobnie jak krzaki jeżyn czy malin. Jakże duże było moje zdumienie, że ludzie naprawdę mogą nie wiedzieć jak rośnie jakiś owoc.
Cieszę się, że pochodzę z takiego miejsca i mogę do niego wracać. Bez wstydu mówię znajomym, że jadę do domu na wieś, chociaż wieś nie typową. Wychowałam się w bloku, niedaleko jest szkoła językowa, OSK i kręgielnia.
Ot taka ciekawostka.